Weekend spedzlismy w Jakucku goszczeni przez Maksa. Wiecznie usmiechniety, bezproblemowy chlopak, motocyklista z klubu "Nocnych Wilkow" zaprosil nas do siebie, karmil, poil, wozil po miescie. Maks - Spasiba !!
Rome poznalismy bezskutecznie probujac wydostac sie z Jakucka - zatrzymal sie, po dziesieciu minutach rozmowy dawal klucze do swojego mieszkania. Potem zabral do siebie, nakarmil nakupil piwa i zostawil w swoim mieszkaniu. Rano przyjechal i odwiozl nas na lepsze miejsce do stopowania. Nic nie chcial. Gdzie jeszcze mozna spotkac takich ludzi ? Roma - Spasibo !!
Jakucki kierowca kamaza, z ktorym jechalismy przez ponad 24 godziny niemal bez przerwy. Koncowke drogi przejechalismy w towarzystwie sarny, ktora postanowila wskoczyc pod ciezarowke.
Jura - podwiózł nas, zaprosil do siebie, ugoscil.Po drodze pomogliśmy mu przymocować klapę ktora niespodziewanie otworzyla sie czasie jazdy. A po przjezdzie do domu we trojke wyciagnelismy silnik z jego uaza.
I kierowcy, ktorzy podwieźli nas do Leńska. Ostatni odcinek drogi przez Jakucje.
Z Lenska do Ust-Kutu dostaliśmy się barką. Podróż trwała 4 doby.
Kapitan Aleksander Giegorycz zabrał nas za darmo i jeszcze poczęstował specjałem domowej roboty. Gaspadin Kapitan balszoje Wam spasiba !!
Przez ten czas żywił nas Jura, który z synem Wanią wracali z dwutygodniowej trasy do domu. Jura dowozi zaopatrzenie do miasteczka Udaczny, gdzie wydobywane są diamenty. Wania, Jura - spasiba rebiata :)
Mieszkaliśmy w pustym tirze Tadżyka Aslana. Było by miło, gdyby nie to że na koniec zepsuł dobre wrażenie domagając się żartem-nie żartem pieniędzy.Na zdjęciu Aslan to ten młodszy, podobny do Iglesiasa :)
Marek Raczkowski
Andrzej Stasiuk
Jadąc do Babadag
W Gönc zatrzymał się przed Domem Husyckim, ale nas nie interesowały zabytki. Chcieliśmy oglądać stare kobiety siedzące przed domami na głównej ulicy. Przypominały wygrzewające się w słońcu jaszczurki. Ich czarne stroje wchłaniały upał południa, a oczy patrzyły na świat nieruchomo i bez zdziwienia, ponieważ widziały już wszystko. Siedziały w gromadkach po trzy, po cztery i w całkowitej ciszy obserwowały upływ czasu. A potem nadjechała lśniąca skoda octavia na słowackich numerach i wysiadła z niej rodzina. Rozglądali się niepewnie i ojciec bez przerwy niczym kwoka zaganiał gromadkę do kupy i słał na boki czujne spojrzenia, bo — jak wiadomo — Słowacy i Węgrzy mają do siebie nieco wzajemnych pretensji, ale tym razem nie chodziło chyba o historię, tylko o intuicję, o instynkt, bo ci przyjezdni byli biali i pulchni jak drożdżowe ciasto, okrągli jak bochenki chleba przebrane z turystycznym sznytem — szorty, białe podkolanówki i klapki — a główna ulica w Gönc była raczej smagła, ciemnowłosa i bardziej sprężysta niż rozlazła, chociaż pogrążona w spokojnej sjeście. Takie rzeczy chcieliśmy oglądać, a nie Dom Husycki z jego „dziwacznym drewnianym łóżkiem, które wyciąga się jak szufladę ze stołu” — o czym wspominał przewodnik. Na głównej ulicy w Gönc działy się ciekawsze rzeczy niż te, które były już tylko historią. To nas kusiło, ponieważ życie składa się raczej z okruchów teraźniejszości, które zapadają w pamięć, i tak naprawdę tylko z tego składa się nasz świat.